AktualnościFederacja
Listkiewicz: Na finał RFN – Argentyna namaścił mnie sam papież
Jest pierwszym i jednym polskim arbitrem, który wystąpił w finale mistrzostw świata. W 1990 roku był sędzią liniowym finałowego spotkania, w którym reprezentacja RFN zmierzyła się z Argentyną. O kulisach finału sprzed 24 lat opowiedział nam Michał Listkiewicz, w przeszłości m.in. prezes PZPN i sędzia piłkarski.
W niedzielę zostanie rozegrany finał mistrzostw świata. Wracają do nas pewne wspomnienia, ponieważ w 1990 roku był Pan sędzią liniowym podczas finału, w którym zagrały reprezentacje RFN i Argentyny. Jak po 24 latach wspomina Pan ten mecz?
Do dziś jest to największe wydarzenie w moim zawodowym życiu. Trochę przykro, że minęło tyle czasu i od tamtej pory nikt z Polaków nie wystąpił w żadnej roli w finale mundialu. Na tamtych mistrzostwach sędziowałem bardzo dużo spotkań i absolutnie nie oczekiwałem finału, chociażby z racji tego, że pracowałem też w meczu półfinałowym, w którym Argentyna zmierzyła się z Włochami. Zgodnie z zasadami sztuki sędziowskiej, nie powinienem znaleźć się w finale, bo po prostu nie ma takiego zwyczaju, żeby obsadzać kogoś z półfinału na finał. Czuwały nade mną chyba jakiś dobre duchy. Niektórzy mówią, że to trochę sprawa papieża Jana Pawła II, który na audiencji dla sędziów przed mistrzostwami powiedział, że żałuje, że nie ma na mundialu polskiej drużyny, ale dobrze, że jest chociaż polski sędzia i będzie się za niego modlił. Usłyszeli to oficjele FIFA i być może miało to jakiś wpływ.
W półfinałowym meczu Włochów z Argentyną zasygnalizował Pan sędziemu głównemu, że bramkę z pozycji spalonej zdobył Salvatore Schillaci. Gdyby się Pan pomylił, to w finale by Pana zabrakło...
Krążyła wówczas teoria, że sędziowie pomagają Włochom dojść do finału, co oczywiście nie było prawdą. Mundial w Italii był ostatnim turniejem, na którym była jedna grupa arbitrów – wszyscy byli sędziami głównymi i liniowymi. Na początku mistrzostw byłem trochę rozgoryczony, że nie dostaję meczu jako sędzia główny, ale później, kiedy sobie wszystko podsumowałem, doszedłem do wniosku, że osiem meczów na linii jest dużo więcej warte niż dwa czy trzy z gwizdkiem.
Kiedy i jak dowiedział się Pan, że będzie sędzią liniowym meczu finałowego?
To było zupełne zaskoczenie. Po półfinale uznałem, że nie mam żadnych szans na finał, bo taka sytuacja nie zdarzyła się ani nigdy wcześniej, ani nigdy później. Poszedłem na basen w hotelu w Rzymie, gdzie mieszkałem wraz z innymi arbitrami. Leżałem sobie na słońcu, relaksowałem się. Byłem tak przekonany, że to jest dla mnie koniec mistrzostw, że po półfinale nie wyprałem sprzętu, który leżał brudny w pokoju. Chciałem wyprać go dopiero po powrocie do domu. W pewnym momencie zobaczył mnie były słynny sędzia belgijski, Alexis Ponnet, który był wtedy członkiem Komisji Sędziowskiej. Podszedł mnie i powiedział: „Co Ty tak leżysz na słońcu? Przecież za chwilę sędziujesz finał. Idź do pokoju i tam się koncentruj!”. Powiedziałem, że chyba robi sobie ze mnie żarty. Ponnet pokazał pismo, które miało być przekazane arbitrom dopiero kilka godzin później. Pobiegłem więc do hotelu i w szamponie hotelowym wyprałem koszulkę, żeby zdążyła wyschnąć na finał (śmiech).
Finał był trudnym spotkaniem do sędziowania?
Trudniejszy był półfinał Włochy – Argentyna. I dla głównego, i dla nas asystentów. Finał z powodu rangi spotkania powodował, że ciążyła na nas ogromna odpowiedzialność. Jedna pomyłka w finale i człowiek negatywnie zapisuje się w historii futbolu. Pod względem sędziowskim nie był to trudny mecz, bo obie drużyny grały dość zachowawczo. Właściwie jedyny trudny moment był wtedy, kiedy sędzia główny Edgardo Codesal podyktował pod koniec spotkania rzut karny, zresztą słusznie. Po meczu, podczas schodzeniu z boiska, Argentyńczycy nie mogli pogodzić się z porażką i rzucali różne groźby, były nawet jakieś popychania. Zamknięto nas nawet na godzinę w szatni, żeby atmosfera trochę się uspokoiła, żeby reprezentacja Argentyny wyjechała ze stadionu. Na nasze nieszczęście szatnie w Rzymie ułożone były tak, że byliśmy tuż obok szatni Argentyńczyków. Codesal mówił mi, że grożono mu, że w Meksyku dopadnie go mafia. Ja dostałem przy okazji, rykoszetem. Tak jak wspomniałem, osobiście bardziej „odczułem” mecz półfinałowy. Nie było wtedy aż tak dokładnych powtórek wideo i miałem moment niepewności, czy na pewno się nie pomyliłem, bo Włosi wracali ciągle do tego spalonego. Pół godziny po meczu do szatni z gratulacjami weszli oficjele FIFA i w końcu się rozluźniliśmy. Bardzo spięty był też arbiter główny, Michel Vautrot. Powiedział mi zaraz po meczu: „Michał, jak się pomyliłeś, to nas tutaj zabiją. To będzie koniec naszej kariery” (śmiech).
Utrzymuje Pan kontakt z sędzią Codesalem?
Tak, pisaliśmy do siebie. On w tej chwili jest komentatorem telewizyjnym. Codesal z zawodu był lekarzem i pisał mi później, że miał w pracy trudne momenty przez tego karnego z finału. Bardziej utrzymuję jednak kontakt z drugim sędzią liniowym spotkania finałowego, Kolumbijczykiem Pérezem Hoyosem. Czasami widujemy się na różnych turniejach. Przede wszystkim bardzo dobry kontakt mam z sędzią technicznym tamtego spotkania, czyli Peterem Mikkelsenem z Danii, z którym bardzo się zaprzyjaźniłem. Dziś razem pracujemy w Komisji Sędziowskiej FIFA.
Pamięta Pan ile razy podczas finału zatrzymał Diego Maradonę?
Aż tak dokładnie nie pamiętam, ale myślę, że dwa lub trzy razy „machnąłem” spalonego Maradony. W tym meczu mało było dynamicznych sytuacji, przypominał on partię szachów. Wtedy jest jednak jeszcze trudniej, bo jak nie ma roboty przez 10 minut, a potem nagle coś się dzieje, to łatwo o błąd, dlatego cały czas koncentrowałem się na tym, aby co do centymetra trzymać linię spalonego, żeby ktoś mi nie zarzucił, że przysnąłem. Ten finał wrócił do mnie i do Maradony cztery lata temu, na mistrzostwach świata w Republice Południowej Afryki. Pracowałem wówczas jako obserwator sędziów, a Maradona był trenerem Argentyny. Mam zdjęcie z tego finału z 1990 roku, które mu wręczyłem. Diego spojrzał na nie i stwierdził: „To nie jest w porządku. Ty jesteś pięć kilogramów starszy, a ja pięćdziesiąt!” (śmiech). W ramach podziękowania podarował mi koszulkę ze swoim podpisem oraz autografem Leo Messiego, o którym powiedział wtedy: „młody, zdolny, ale póki co słaby” (śmiech).
Finał RFN – Argentyna był ukoronowaniem Pańskiej sędziowskiej kariery?
Oczywiście! To był najważniejszy mecz w mojej przygodzie z gwizdkiem. Zresztą kariera sędziego wygląda tak samo, jak kariera piłkarza czy trenera – jak jest dobrze, to jesteś chwalony, a jak popełnisz jakiś błąd, to nie ma zmiłuj. W 1994 roku pojechałem na mundial do Stanów Zjednoczonych i te mistrzostwa nie były już dla mnie tak udane. Swoje występy zakończyłem na drugiej rundzie. Nie dlatego, że słabo sędziowałem, ale dlatego, że przyjęto takie zasady, że jeżeli ktoś w meczu popełnił błąd, to cała trójka była odsuwana. Ja sędziowałem ze szwajcarskim arbitrem, Kurtem Rothlisbergerem, który popełnił rażący błąd w meczu Niemców z Belgami i nie podyktował rzutu karnego. Zapłaciła za to cała czwórka. Zawsze powtarzam, że sędziowie muszą być przygotowani i na sukcesy, i na niepowodzenia. Na mistrzostwach świata zawsze jest trudny moment, że po ćwierćfinałach większość sędziów jedzie do domu i tak stało się również w Brazylii. Arbiter musi być na to przygotowany. Czasami o tym, czy sędziowie dalej będą w mistrzostwach, nie decydują kryteria sportowe, ale błąd kogoś innego czy kwestie geopolityczne. Pecha mają np. sędziowie niemieccy, bo jeżeli ich reprezentacja dochodzi do finału, to wówczas żaden Niemiec nie liczy się już w nominacjach do sędziowania meczu finałowego. Im silniejsza drużyna, tym trudniej arbitrowi dojść do finału.
To w takim razie, kto tym razem zwycięży w finale – Niemcy czy Argentyna?
Na podstawie gry faworytem są Niemcy. Oni już od dawna marzą o złotym medalu. Myślę, że dla pokolenia autorów tamtych sukcesów, czyli Franza Beckenbauera, Juergena Klinsmanna czy Lothara Matthaeusa, mistrzostwo byłoby ogromną radością. Na pewno nie byliby zazdrośni, a wręcz szczęśliwi, że nowe pokolenie „przejmuje pałeczkę”. Do tej pory zdecydowanie lepiej prezentowali się Niemcy, ale finał to jeden mecz. Gdyby Niemcy z Argentyną grali pięć razy, to pewnie odnieślliby trzy zwycięstwa, raz zremisowali i raz przegrali. W jednym meczu może zdarzyć się wszystko, o mistrzostwie może zadecydować przypadkowy błąd. Moim zdaniem na 60% wygrają Niemcy.
Rozmawiał Dominik Farelnik